sobota, 20 grudnia 2008

The Kite Runner


Czego można spodziewać się po filmie, o którym wie się tyle, że akcja dzieje się w Afganistanie 1975 roku, a głównymi bohaterami są dwaj mali chłopcy, którzy puszczają latawce? No właśnie. Toteż film musiał długo poczekać na swoją kolej, zanim go w końcu obejrzałem. Sam łapię się na tym, że gdy myślę „oho, to pewnie jakiś ambitny, artystyczny”, to zaraz tracę ochotę na oglądanie go, bo myślę, że będę musiał myśleć, od czego przecież wszyscy się powoli odzwyczajamy. Nie chce mi się też z obawy, że będzie nudno, że będą te przeciągane w nieskończoność ujęcia kamyka, albo odbijającej się piłeczki. I za każdym razem tego żałuję. Żałuję, że tak myślałem, za każdym razem, gdy w końcu ten ambitny film obejrzę. Mówię sobie, wcale nie było ciężko, myślałem, ale nie bolało. Doznałem przy tym uczucia euforii i niezwykłej satysfakcji. I potem mówię sobie, muszę częściej oglądać te „trudne, ambitne, artystyczne” filmy i nie odkładać ich więcej na później. Na drugi dzień wszystko zaczyna się od nowa, a ja znów próbuję przełożyć coś na później...

Ale ale, tyle linijek tekstu i tak mało o The Kite Runner. Przejdę od razu do meritum. Rzadko się zdarza, żebym oglądając coś przez pół filmu myślał o głównym bohaterze „Co za skurwiel, co za ciota, co za jebany piździelec, pierdolony, kurewsko niedorobiony jebaka”. Tak mniej więcej widziałem mój opis głównego bohatera po pierwszych trzydziestu (może czterdziestu) minutach filmu. Wszystko zaczęło się od tego, gdy dwójkę głównych bohaterów (którymi byli mali chłopcy z latawcem) zaczęli nękać okoliczni "młodzi gniewni", którzy czepiali się jednego za to, że jego ojciec jest bogaty (to ten nasz "skurwiel"), a drugiego o to, że nie jest prawdziwym Afgańczykiem. Ale ten drugi zawsze bronił pierwszego i głównie dzięki temu, wychodzili cało z opresji. Pewnego dnia role się odwróciły i to "skurwiel" miał pomóc. Jednak brakło mu wtedy odwagi. I za to go znienawidziłem, bo był tym dzieckiem, których wokół nas tysiące, który stał i się patrzył. Był taki jak Ty i taki jak ja. Największy żal miałem o to, że jako dziecko powinien być odważniejszy. Myślałem tak: masz osiem lat, nie myśl o konsekwencjach, nie myśl, że Cię pobiją, nie bój się, że zrobią Ci coś gorszego, biegnij tam i walcz. Ale on tego nie zrobił. Uciekł. Nie zachował się jak postać z filmu, zachował się jak każdy. Potem było jeszcze gorzej, ale nie mówmy już o tym. Głównym trzonem akcji jest relacja ojca z synem, jest to relacja trudna, pełna barier w postaci wysokich oczekiwań ojca. W dodatku syn ma zupełnie inne plany na życie. Chce mianowicie zostać pisarzem. To też nastraja mnie jakoś pozytywnie do filmu (ale nie do głównego bohatera... no może trochę). Powiem szczerze, na początku film potrafi przynudzić tu i ówdzie, ale da się to przeżyć. Potem, gdy akcja przenosi się do USA, znikają konwenanse i skomplikowane zasady współżycia międzyludzkiego, co ułatwia komunikacje między postaciami (rozmawiają, zamiast stać i się na siebie patrzeć), robi się naprawdę ciekawie. A koniec filmu, gdzie główny bohater, niczym Soplica / ksiądz Robak przemienia się w epicki sposób w dobrego, dojrzałego i odważnego mężczyznę. To już jest najwyższa klasa. Gdybym miał powiedzieć w kilku słowach, o czym jest ten film, powiedziałbym, że jest o przyjaźni i lojalności, której w dzisiejszych czasach już po prostu nie ma. A po chwili dodałbym też, że jest o poczuciu winy i odkupieniu. I chciałbym, żeby każdy, kto myśli, że jest czyimś prawdziwym przyjacielem na śmierć i życie, obejrzał ten film i zastanowił się nad tym jeszcze raz.

P.S. rok 2007 więc dość świeży. Właśnie przegooglowałem ten film i dowiedziałem się, że to produkcja USA, co naprawdę mnie zdziwiło (pozytywnie). Dodatkowo jest na bazie książki, jak będę miał możliwość to ją chętnie wciągnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz